Z brzoskwiniowych tabak próbowałem
tylko dwie – Samuel Gawith Peach w plastikowej tabakierce oraz
Butterfly Monarch. Porządna tabaka brzoskwiniowa, której aromat
szedłby w parze z wygodą zażywania, to coś czego szukam od
pewnego czasu. Nigdy nie miałem specjalnej motywacji by zainwestować
w kilka różnych rodzajów, położyć je obok siebie, zażywać po
kolei i odkrywać pyliste odmęty aluminiowych puszek. Po Viking Dark
i Viking Brown przyszła więc kolej na kolejnego Normana – Viking
Peach. Liczyłem, że po znakomitych poprzednikach trzeci z braci
będzie im dorównywał.
Jego bracia już dorośli. Niemal każdy
skrawek ich ciała pokryły grube, kręcone włosy, brud spalonych
wsi zatyka pory – co, jak drzewiej wierzono, chroni przed chorobami
– tłuste kołtuny kłaków spadają na poharatane ramiona a po
kolejnym dniu bojowego zaprawiania leżą przy tlących się w środku
ogniska kłodach upojeni alkoholem, czkając od czasu do czasu.
Przy nich Brzoskwinka to berbeć, który
miast włosów ma delikatny meszek i mleko pod nosem. Na którego
dziewiczym wąsie skrapla się wilgoć uprzednio odparowana z ciała.
Słodkie, niewinne dziecko, dla którego wojna to pojęcie znane
tylko z opowiadań rodzeństwa, dla którego wszystko jest kolorowe,
piękne, a ono samo jest ciekawe świata. Dzidzia, która przy grubym
i tłustym Brownie, po chudszym i surowym Darku jest tylko pyłkiem
na wietrze, swobodnie targanym przez wiatr wznoszony ku naszym
nozdrzom.
Viking Peach to tabaka, po której
otwarciu nie można się od niej oderwać aż do ostatniej szczypty,
która spoziera na nas z tęsknotą spode wieczka. Czy jednak po tej
ostatniej szczypcie tęsknota jest odwzajemniona?
Tak. Tęsknota jest cały czas. Ale nie
za brzoskwiniowym Vikingiem, którego aromat jest żywcem wyrwany z
puszki kandyzowanych połówek brzoskwinek – ta tęsknota jest za
tabaką po której zażyciu będę mógł krzyknąć: Eureka!
Choćby
w głowie, choćby do siebie.
3,4/5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz