środa, 2 kwietnia 2014

Viking Brown - socjopata

 W ostatnim czasie panuje niejako moda na postaci z zaburzeniami dyssocjalnymi. Różnej maści psychopaci, szaleńcy czy outsiderzy zyskuję sławę wśród mas - by pomnieć choćby Dextera, doktora House czy Hannibala. Widzowie uwielbiają ich na ekranie - ale co by zrobili gdyby spotkali się z takim oko w oko? Odpowiedź jest prosta - zażyli Vikinga po raz kolejny. W dużym uproszczeniu, za które zapewne niejeden znawca tematu ludzkiej psychiki sam stałby się socjopatą, uznać można, że psychopatą się rodzi, a socjopatą staje. Oba typy osobowości starają się ukrywać swe oblicze przed światłem dziennym i ciekawskimi spojrzeniami - z mniejszym lub większym skutkiem - ale Viking Brown bezpardonowo zdziera przed nami maskę już od otwarcia wieczka. 



I to właśnie wieczko jest jego jedyną maską. A pod nią czyha odkrycie zatrważające; odkrycie, po którym w zwykłym człowieku włącza się instynkt samozachowawczy - mamy ochotę - nie, potrzebę! - uciekać jak najdalej od tego marginesu cywilizacji, zostawić to daleko za sobą i nigdy więcej do tego nie wracać, choćby we wspomnieniach. Wyłącza się zdolność zimnego, logicznego rozumowania. Chcemy tylko przetrwać. Bo oto, na tę jedną chwilę, przestajemy być ludźmi. Stajemy się zwierzyną. Pokarmem, którego ostatnim zadaniem przed śmiercią ma być kompletne wykończenie organizmu zuchwałą choć bezcelową ucieczką, tak aby w mięśniach nagromadził się kwas mlekowy , bo nasz oprawca delektuje się w lekko kwaskowym posmaku upolowanej ofiary. 

Wbrew powszechnemu przekonaniu kwas mlekowy prawdopodobnie nie jest powodem powstawania zakwasów, ponieważ zostaje wydalony krótko po wysiłku. Dlatego Viking próbuje dopaść nas jak najszybciej. Ostatkiem sił mkniemy przez bagniste wertepy norweskich fiordów w mglisty jesienny poranek. Czujemy na naszym karku Jego oddech - gorący, kwaśny i bezlitosny. Tuż po chwili uderza nas woń zjełczałego nordyckiego potu wydostającego się z zakurzonych porów umięśnionego Normana, dzierżącego w swym ręku topór z niezaschniętą jeszcze tętniczą krwią poprzedniego nieszczęśnika - czy może raczej szczęściarza, bowiem uniknął śmierci w ognistej pożodze jaka rozpętała się w jego wiosce. 
Topór dosięga naszego karku i nie czujemy już nic. Tylko błogostan. Ta tabaka nie jest dla nowicjuszy - tacy mogą dać się zwieść pozorom i uciec w siną dal. Bo oto okazuje się, że topór nie był toporem - to była szklanka wody, by nas wzmocnić po długotrwałym biegu. Viking nie chciał nas zabić, ale uratować - przecież nasza wioska płonęła. Krew pochodziła od zwierzęcia, którym wcześniej nakarmił swoją rodziną. A myśmy wcale nie zostali zdekapitowani, tylko potknęliśmy się o wystający korzeń. 

A może on tylko udawał, że chce nam pomóc - tak jak wytrawny socjopata?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz