wtorek, 29 kwietnia 2014

Rachunek schmalzlera


Moim pierwszym schmalzlerem był Starobawarski - to było cztery lata temu. Wtedy był na pierwszym miejscu w rankingu co było decydującym czynnikiem przy jego wyborze. Nie ukrywam, że to był mój początek przygody z tabaką i zetknięcie się z tak dobrym wyrobem na samym początku gdzieś mi tam w mózgu zakodowało, że Bernard to genialność. Krótko po tym, jak skończyło mi się pierwsze pudełko, kumpel się w niego zaopatrzył ale nie mógł zdzierżyć skutków jakie wywierał na gardło, więc scedował prawo własności dziesięciogramowej tabakierki na mnie. Znów szybko poszło.

Potem przyszła czas na Ddoppelaromę, która mnie ani ziębiła ani grzała. Zanim zdążyłem wysznupać całą saszetkę jej aromat stawał się... no dziwny. Odstręczający wręcz. Ostatnio znalazłem pół saszetki w pokrowcu od basu, ale ani myślę jej sznupać. Może kiedyś kupię ją znów? Nie ciągnie mnie nic a nic. Czas pokaże.

Będąc w Krakowie nie omieszkałem odwiedzić trafiki pod Bagatelą - wybór Bernardów był porażający. Lecz zakupiłem jedynie Offenbacher Cardinal (które to szmalcerem oczywiście nie jest) - i tu ciekawostka, od tego czasu minęły dwa lata, a on nic z aromatu nie stracił. Kumpel zaopatrzył się w Klostermischunga, no i tu już miałem cięższy orzech do zgryzienia, bo nie od razu się z mnichem polubiłem. O nie, nie. Komunii nie może przyjmować osoba o nieczystym sercu, a z mnichem obcować osoba o brudnym nosie. Zajęło mi rok by się do niego przekonać. Nie muszę chyba mówić, że po początkowych niesnaskach dziś Mnich pozostaje w czołówce tabak, które cenię najwyżej.

Gdzieś pomiędzy nimi przyszedł czas na Amostrinhę (aczkolwiek to chyba halb-schmalzler), która urzekła mnie całością swojej kompozycji, oraz na Zwiefachera. Ale wtedy wkręciło mi się coś w stylu "takie dobre tabaki to tylko od święta", no i zanim doszedłem do połowy pudełka, moich tancerzy dorwał bazyliszek, Meduza lub jakiś inny czort. Tabaka zamieniła się w kamienne grudy, z których ulatywał jeno wątły duch mentolu, takiego jakby w sztyfcie, a śliwka udała się na wieczny spoczynek. To była moja nauczka, że dobre tabaki należy konsumować jak najszybciej. Z czasem okaże się, że ta lekcja choć pouczająca, to jednak portfel ciemięży bez skrupułów.

Aż razu pewnego przypomniało mi się o Starobawarskim i zapragnąłem mieć pod ręką jakiś przystępny schmalzler. Jednakże cena produktów Bernarda nie pozwala mi na traktowanie ich jako produktów codziennych, jako że te zdają się traktować mój nos jak jakąś czarną dziurę (a nawet dwie), dlatego postanowiłem zainwestować w 50 gram Sterneckera Echt Fresko. I tu się nieco zawiodłem, ponieważ o ile sam aromat jest bardzo dobry - mimo swej odmienności od produktów Bernarda - tak mój nos tabaki tej po prostu nie trawi. Wysusza śluzówkę a tabaczny był jest stamtąd po prostu nieusuwalny w sposób inny niźli poprzez zaaplikowanie roztworu soli morskiej bądź zażyciem tabaki pobudzającej produkcję śluzu - jak Elmo's czy Kloster. Przyznam, że to dość kiepski układ, dlatego Sterneckera sobie odłożyłem gdzieś na bok. Dziś jest kwaśny, nie wiem czemu.

Ale nie poddawałem się. Chciałem mieć schmalzlera, którego będę mógł czarcią porcję na dłoń nasypać i spożyć w życiodajnym tchnieniu. Wybór padł na Perlesreutera - i tu znów objawy te same. Myślę sobie, cholera, mój nos się albo uczulił, albo nie toleruje schmalzlerów. W obu przypadkach skutki byłyby opłakane. I to dosłownie, bo zmuszon bym był do zażywania produktów walopotylicznych tj. takich, po których zażyciu cios w potylicę odczuwa się a oczy łzawią jak portrety Matki Boskiej.

Postanowiłem dać kolejną szansę schmalzlerom w dużych paczkach, bynajmniej ostatnią, bo próbowałbym do skutku. Wybór padł na Sudfruchta. Możecie sobie wyobrazić moją radość, gdy nos zareagował na szmalca jak należy, i moje zaskoczenie gdy do mnie całkowicie dotarło iż producentem jest Poschl. Poschl zrobił tabakę na światowym poziomie, tabakę w której nie czuć masowości produkcji, produkcji na ilość, a nie na jakość. Tabakę, którą zażyłem po raz pierwszy godzinę temu, a już się nią zachwycam jak sroka gnatem. Piękność.

Tyle z moich przeżyć, pewnie jeszcze jakieś schmalzlery próbowałem, a nawet nie wiem, że to schmalzlery, lub nie próbowałem, więc o tym zdaniu możecie zapomnieć i przejść do ostatniego akapitu.

Na zakończenie chciałbym zadać pytanie - jak ma się do Sudfruchta i innych schmalzlerów Schmalzler A wyprodukowany w Geisenhausen? Reakcji mojego nosa nikt nie przewidzi i nie tego oczekuję, jeno zwykłego porównania.

sobota, 26 kwietnia 2014

Six Photo Coffee Kick - wafelnik



Przytyłem od tej tabaki. Serio. Zaraz się dowiecie dlaczego.

Szukając dobrej tabaki kawowej przypomniało mi się o Coffee Kick - bezwiednie wpisałem nazwę w Google dopisując "tabaka sklep", nie mając jednak zbytniej nadziei na znalezienie jej w sklepie krajowym. Spotkała mnie jednak miła niespodzianka - tabaka dostępna była w hurtowni Synchro. Cena dość spora, bo 31 złotych, a do kompletu zakupiłem jeszcze trzy Swishery. Zapłaciłem i przyszło mi już tylko czekać na dostawę.

Puszka prawie w stylu tych od Samuela Gawitha - prawie, bo jest nieco mniejsza. O ile średnica jest identyczna, tak wysokością sięga zaledwie do wieczka standardowej 25 gramowej puszki SG. Kolor puszki także odmienny - jasnozłoty. Dość dziwnym rozwiązaniem jest uszczelka doczepiona po obwodzie puszki, bardzo kiepskiej jakości - mi trafiła się postrzępiona i jej kawałki musiałem wydłubywać z tabaki. Mój egzemplarz nie był też próżniowo zamknięty, wieczko bardzo łatwo schodziło od pierwszego otwarcia (aż za łatwo), a puszka była dość mocno porysowana. 

Co ciekawe, mimo że puszka jest mniejsza od puszki SG, napisane jest że mieści ona 30 gram tabaki - a więc o pięć gram więcej niż puszki Samuela. 

I skłonny jestem w to uwierzyć, bo tabaka jest bardzo zbita - jak na indyjską tabakę przystało. Wilgotnością można ją porównać do produktów Pöschla, jednakże zmielenie jest nieco drobniejsze co razem tworzy wrażenie "zbicia". Jest ogromny plus takiego stanu rzeczy - gdy ubędzie nam nieco tabaki wystarczy wstrząsnąć opakowaniem by znów mieć jej wizualnie taką samą ilość. Samouzupełnianie zawartości, mimo że pozorne, potrafi bardzo poprawić humor.

Tak więc nabieram wieczkiem, na którym są resztki kleju i ślad palców, nieco tabaki - bynajmniej szczyptę, bo po co mi szczypta, skoro mogę usypać kopczyk? Sam aromat czuć było już od paru minut, ba, jeszcze przed otwarciem puszki. Wystarczy, że Coffee Kick leży obok mnie na biurku bym ją czuł. Zażycie jest bardzo proste, tabaka nie jest pylista dzięki dużej wilgotności, choć lubi wraz z branym przez nos podmuchem powietrza uderzyć w tylną ściankę gardła. A jeszcze bardziej lubi trzepnąć w potylicę i niczym ogr wyciskać białko z oczu. 

I co ja czuję! Czuję coś pięknego. Czuję aromat palonej kawy przyrządzonej w ekspresie ciśnieniowym. I choć zdaję sobie sprawę, że kawa kawie nierówna, to zdecydowanie bliżej tu do aromatu kawy z ekspresu ciśnieniowego niż do kawy sypanej bądź rozpuszczalnej. Brakuje tu tego dziwnego orzechowego posmaku znanego z Grado - i bardzo dobrze! W zamian dostaliśmy pewną słodycz. Słodycz, którą można jasno i prosto zdefiniować - kakaowe Wafle Familijne od Jutrzenki. Teraz już wiecie czemu przytyłem przez tę tabakę i dlaczego sąsiedzi nie mogli ostatnio kupić kakaowych wafli w okolicznych sklepach.

Coffee Kick by połechtać nos, a kakaowe Familijne by zaspokoić kubki smakowe, bo ochota na nie jest po prostu nieodparta. Nie przesadzę, że na około dwa gramy tej tabaki przypadła jedna paczka tych wafli. Komponują się idealnie, perfekcyjnie uzupełniają i tworzą ciężką do opisania zmysłową harmonię. Dlatego tabaka ta powinna zwać się nie tylko Coffee Kick, ale mieć też podtytuł - Impact of Glucose. Lub wafelnik - wzorem herbatników zakąsanych do herbaty.

To najbardziej "europejska" z indyjskich tabak, a zarazem najlepsza indyjska z jakimi miałem do czynienia oraz jedna z najlepszych w ogóle.

Warto byłoby pomęczyć Pana Michała by wprowadził do swojej oferty tę tabakę. Nie pożałowałby ani on, ani my. Co najwyżej nasza linia. 

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Viking Peach - młodszy brat

Z brzoskwiniowych tabak próbowałem tylko dwie – Samuel Gawith Peach w plastikowej tabakierce oraz Butterfly Monarch. Porządna tabaka brzoskwiniowa, której aromat szedłby w parze z wygodą zażywania, to coś czego szukam od pewnego czasu. Nigdy nie miałem specjalnej motywacji by zainwestować w kilka różnych rodzajów, położyć je obok siebie, zażywać po kolei i odkrywać pyliste odmęty aluminiowych puszek. Po Viking Dark i Viking Brown przyszła więc kolej na kolejnego Normana – Viking Peach. Liczyłem, że po znakomitych poprzednikach trzeci z braci będzie im dorównywał.



Jego bracia już dorośli. Niemal każdy skrawek ich ciała pokryły grube, kręcone włosy, brud spalonych wsi zatyka pory – co, jak drzewiej wierzono, chroni przed chorobami – tłuste kołtuny kłaków spadają na poharatane ramiona a po kolejnym dniu bojowego zaprawiania leżą przy tlących się w środku ogniska kłodach upojeni alkoholem, czkając od czasu do czasu.

Przy nich Brzoskwinka to berbeć, który miast włosów ma delikatny meszek i mleko pod nosem. Na którego dziewiczym wąsie skrapla się wilgoć uprzednio odparowana z ciała. Słodkie, niewinne dziecko, dla którego wojna to pojęcie znane tylko z opowiadań rodzeństwa, dla którego wszystko jest kolorowe, piękne, a ono samo jest ciekawe świata. Dzidzia, która przy grubym i tłustym Brownie, po chudszym i surowym Darku jest tylko pyłkiem na wietrze, swobodnie targanym przez wiatr wznoszony ku naszym nozdrzom.

Viking Peach to tabaka, po której otwarciu nie można się od niej oderwać aż do ostatniej szczypty, która spoziera na nas z tęsknotą spode wieczka. Czy jednak po tej ostatniej szczypcie tęsknota jest odwzajemniona?


Tak. Tęsknota jest cały czas. Ale nie za brzoskwiniowym Vikingiem, którego aromat jest żywcem wyrwany z puszki kandyzowanych połówek brzoskwinek – ta tęsknota jest za tabaką po której zażyciu będę mógł krzyknąć: Eureka! 

Choćby w głowie, choćby do siebie.  

3,4/5

środa, 2 kwietnia 2014

Viking Brown - socjopata

 W ostatnim czasie panuje niejako moda na postaci z zaburzeniami dyssocjalnymi. Różnej maści psychopaci, szaleńcy czy outsiderzy zyskuję sławę wśród mas - by pomnieć choćby Dextera, doktora House czy Hannibala. Widzowie uwielbiają ich na ekranie - ale co by zrobili gdyby spotkali się z takim oko w oko? Odpowiedź jest prosta - zażyli Vikinga po raz kolejny. W dużym uproszczeniu, za które zapewne niejeden znawca tematu ludzkiej psychiki sam stałby się socjopatą, uznać można, że psychopatą się rodzi, a socjopatą staje. Oba typy osobowości starają się ukrywać swe oblicze przed światłem dziennym i ciekawskimi spojrzeniami - z mniejszym lub większym skutkiem - ale Viking Brown bezpardonowo zdziera przed nami maskę już od otwarcia wieczka. 



I to właśnie wieczko jest jego jedyną maską. A pod nią czyha odkrycie zatrważające; odkrycie, po którym w zwykłym człowieku włącza się instynkt samozachowawczy - mamy ochotę - nie, potrzebę! - uciekać jak najdalej od tego marginesu cywilizacji, zostawić to daleko za sobą i nigdy więcej do tego nie wracać, choćby we wspomnieniach. Wyłącza się zdolność zimnego, logicznego rozumowania. Chcemy tylko przetrwać. Bo oto, na tę jedną chwilę, przestajemy być ludźmi. Stajemy się zwierzyną. Pokarmem, którego ostatnim zadaniem przed śmiercią ma być kompletne wykończenie organizmu zuchwałą choć bezcelową ucieczką, tak aby w mięśniach nagromadził się kwas mlekowy , bo nasz oprawca delektuje się w lekko kwaskowym posmaku upolowanej ofiary. 

Wbrew powszechnemu przekonaniu kwas mlekowy prawdopodobnie nie jest powodem powstawania zakwasów, ponieważ zostaje wydalony krótko po wysiłku. Dlatego Viking próbuje dopaść nas jak najszybciej. Ostatkiem sił mkniemy przez bagniste wertepy norweskich fiordów w mglisty jesienny poranek. Czujemy na naszym karku Jego oddech - gorący, kwaśny i bezlitosny. Tuż po chwili uderza nas woń zjełczałego nordyckiego potu wydostającego się z zakurzonych porów umięśnionego Normana, dzierżącego w swym ręku topór z niezaschniętą jeszcze tętniczą krwią poprzedniego nieszczęśnika - czy może raczej szczęściarza, bowiem uniknął śmierci w ognistej pożodze jaka rozpętała się w jego wiosce. 
Topór dosięga naszego karku i nie czujemy już nic. Tylko błogostan. Ta tabaka nie jest dla nowicjuszy - tacy mogą dać się zwieść pozorom i uciec w siną dal. Bo oto okazuje się, że topór nie był toporem - to była szklanka wody, by nas wzmocnić po długotrwałym biegu. Viking nie chciał nas zabić, ale uratować - przecież nasza wioska płonęła. Krew pochodziła od zwierzęcia, którym wcześniej nakarmił swoją rodziną. A myśmy wcale nie zostali zdekapitowani, tylko potknęliśmy się o wystający korzeń. 

A może on tylko udawał, że chce nam pomóc - tak jak wytrawny socjopata?

Poschl Edel Frucht - czy to bliźniak czy to klon

Niektórzy z nas mają braci, inni siostry, jeszcze inni dwóch braci lub dwie siostry - jest mnóstwo możliwości. Po prostu - mają rodzeństwo. Choć sam jestem jedynakiem to nie sprawia mi kłopotu rozróżnienie potomków tych samych rodziców. Z reguły są oni do siebie w jakiś sposób podobni - mogą mieć oczy po matce, podobne rysy twarzy, odstające uszy. To coś, co sprawi, że widząc ich po raz pierwszy w życiu, równie pierwszą myślą będzie: "o! to zdaje się być rodzeństwo". A mimo to, gdy lepiej ich poznamy, nigdy ich ze sobą nie pomylimy. Są podobni - ale inni. Ktoś z czytających może znać jakichś bliźniaków. Osobiście, rzecz jasna. Tu z odróżnieniem jest nieco ciężej, ale mimo pozornej prawie-identyczności wizualnej, obaj różnią się nieco zachowaniem - ich też nie pomylimy, a przynajmniej nie tak łatwo. 



Z kolei większość - jak przypuszczam - widziała film Gwiezdne Wojny i wie co nieco o klonach. Może ktoś z Was sięgnął po książkowe rozszerzenia uniwersum z odległej galaktyki i miał styczność z powieścią "Posłuszeństwo", opowiadającego o klonach odmawiających wykonania rozkazu 66. Podobne motywy niezależności i odmienności przewijały się w Expanded Universe dość regularnie. I nawet idealne genetycznie kopie, w dodatku z ingerencją w geny niezależności, teoretycznie uczynienie z nich biologicznych robotów do zabijania i wypełniania rozkazów, nie wypleniło do końca indywidualnych skłonności. Nie rodzeństwo, nie bliźniak, nie klon. Jak więc nazwać Edelfruchta? Nie mam pomysłu. 

Ale w tę cudacznie identyczną rodzinę zaliczymy: 

- St. Georgen Bräu 
- Johnny Apricot 
- FC Bayern 
- Gawith Apricot 
- i gwiazdę wieczoru: Edelfrucht 

Wspomniane tabaki nie różnią się absolutnie niczym. Dwie pierwsze to jawnie przeetykietowany Gawith - pierwszy dla jednego z browarów, drugi na rynek austriacki. Pozostałe trzy miałem okazję skosztować i - w pełni ufając mojemu zmysłowi powonienia - różnice między nimi mieszczą się w marginesie błędu, spowodowanego być może datą produkcji, być może datą przechowywania. Jeśli jednak nie ufacie możliwościom interpretacyjnym moich struktur węchowych, zajrzyjcie na stronę, gdzie podany jest skład tabak produkowanych w Niemczech (do odnalezienia w dziale "Różne zagadnienia z firmami związane" na forum. Różnice między nimi są doprawdy kosmetyczne i wynoszą 10-20 mikrogramów substancji aromatyzującej na gram tabaki, co jest marginesem błędu w najdokładniejszych przyrządach pomiarowych. Można więc założyć, że skład jest identyczny. Edelfrucht jest więc zabiegiem marketingowym mającym na celu zwiększenie sprzedaży Gawitha, z tym, że pod inną marką. I to po raz kolejny, choć nie wiem, który z tych razów był pierwszy. Na plus można zaliczyć saszetkę, która swoją stylistyką przypomina mi lata '50. Cóż więcej mogę o niej powiedzieć, skoro jest to Gawith?

Nic ponad to, co napisałem o Gawithcie i choć zdaję sobie sprawę, że w jego recenzowaniu nie postarałem się wcale, to nie mam nic do dodania. Ot, tabaka od której wielu zaczyna, na której wielu kończy, która wśród tabak nie wybija się niczym poza popularnością i.. sentymentem. Wszak Pöschl Tobacco na swojej stronie internetowej deklaruje, że posiada 95% niemieckiego rynku tabaki i 50% światowego. W swoim życiu wysznupałem tyle Gawitha, że z czystym sercem mogę powiedzieć - "mam w tym swój udział!". 

Dlaczego więc taka niska nota? Ano plagiatów nigdy nie ocenia się wysoko - nawet jeśli to plagiat samego siebie.

2,5/5

Dholakia Swiss Chocolate - czekoladowa woda gazowana

Tabaka to używka cudowna z wielu względów - a jedną z jej największych zalet jest możliwość dowolnej interpretacji aromatów, które się składają na poszczególne modele. Nie istnieje tu żadna jedynie słuszna wizja, nie istnieje klucz odpowiedzi - jej odbiór jest sprawą całkowicie subiektywną. Z tej dowolności ochoczo korzystam, bo wiem, że nie podlega ona ocenie, a wobec mnie nie zostaną wyciągnięte żadne konsekwencje gdyby mój nos stanowczo nie zgadzał się z napisami na etykiecie. 




Bo na aromat tabaki wpływ ma wiele czynników - począwszy od składników użytych do jej produkcji, przez sposób jej przechowywania, czasu od otwarcia opakowania, daty produkcji i tygodni jakie od niej upłynęły, po nasz własny nastrój i atmosferę, jaką budujemy podczas zażycia. Mógłbym się rozwodzić nad sztuką łączenia poszczególnych rodzajów tabak z godziną jej zażycia, napojem pitym między jedną a drugą szczyptą i muzyką łechczącą nasze uszy w czasie, gdy tabaka robi to samo z naszym nosem - ale nie teraz. Bo w kontekście Swiss Chocolate - sztandarowego wyrobu indyjskiej Dholakii - potrzebny Wam będzie wstęp tylko do tego momentu, 

Pierwszy raz miałem z nią do czynienia trzy lata temu, gdy znajoma poczęstowała mnie nią w galerii handlowej, ot tak, w biegu - z tego doświadczenia pamiętam tylko tyle, że wybitnie mi Szwajcarska Czekolada nie podeszła. Nie podeszła mi na tyle, że nie skusiłem się na jej zakup przez te wszystkie lata do czasu, gdy przypadkiem ujrzałem ją na stoisku tytoniowym - pomyślałem, że warto spróbować raz jeszcze. Bo próbować zawsze warto! Cudowny proszek zażyłem z moją lubą na ławeczce w parku, pełen spokoju i radości - zarówno z obecności nowej tabaki jak i mojej Kamili - dzięki czemu zmysły moje były wyostrzone i bardziej skore do przychylnej oceny. Nasypałem nam po szczypcie w stylu "boxcar" - na kciuk oparty o palec wskazujący - i zażyliśmy mocno zmieloną, ale na szczęście nie pylistą, Dholakię. I cóż to było za odmienne doświadczenie od tego sprzed lat! W mych nozdrzach miast kwaśnogorzkiego posmaku zawitał aromat... czekoladowej wody gazowanej. Tak, dokładnie tego - gdyby ktoś wpadł kiedyś na pomysł stworzenia wody mineralnej z nutką czekolady, smakowałaby dokładnie tak samo. 

Dlaczego akurat gazowana? Gdy napijemy się napoju z bąbelkami bywa, że "uciekają" one przez nos. Zdarzyło się to chyba każdemu, ale mało kto zwraca uwagę na subtelny powiew, aromat bryzy, który temu towarzyszy. Dokładnie ten aromat miałem zaklęty w mojej czterogramowej tabakierce. Niestety, jej żywot skończył się jeszcze w tym samym tygodniu - ale czymże są cztery gramy wody w proszku, jeśli człowiek musi wypijać dziennie co najmniej dwa litry płynów? Widzimy więc wpływ otoczenia na smak zażywanej tabaki. I podejrzewam, że mój egzemplarz był trochę zakłamany - może przez niewłaściwe przechowywanie? Kto wie. 

Choć czekolady tam nie wyczułem, to na pewno skuszę się na większy i świeższy egzemplarz, gdy tylko będzie ku temu okazja.

3,5/5