Za każdym razem gdy chcę kupić nowe tabaki zastanawiam się: "Którą wybrać? Skąd mam wiedzieć, że ta będzie w porządku, a tej z pewnością nie polubię?" Jednym z moich kryteriów jest często... wygląd tabaki. Z reguły nie przepadam za suchymi, pylistymi tabaki - niestety, w Google nie da się odnaleźć zdjęć wielu tabak. Pomyślałem więc, że miło będzie mieć miejsce, w którym można zobaczyć jak się tabaczka prezentuje, zanim ją kupimy. Kolor, zmielenie oraz wilgotność może nam dostarczyć wielu informacji na temat tabaki. Zdjęcia tabak możecie zobaczyć tutaj.Będą one systematycznie uzupełniane.
_______________________________________________
Every time I'm about to make an order, I wonder: "Which snuff should I choose? How would I know this one is good, and that one I won't like?" One of my condition is always... snuff appearance. I usually do not enjoy dry snuff, but most of snuff photos are unable to find in Google. So I think it would be nice to have a thread, where we can upload particular snuff photos and see how does it look like before we buy it. Colour, grind, moist can give us a lot of information about snuff. Click here. More photos soon.
Gdy pewnego dnia wybrałem się do kiosku by zakupić Gawitha dojrzałem obok niego jakiś nowy wyrób - Golden Shot Apricot, w dodatku o złotówkę i pięćdziesiąt groszy tańszy od Gawcia. Pomyślałem, że to może być dobry zamiennik, warto kupić i spróbować.
Gdy jej spróbowałem okazało się, że nie mam ani Gawcia, ani zamiennika. Tabakierka kiepska , gumowa zatyczka urywa się, etykieta ściera się i brudzi palce. Pierwsze wrażenie po otwarciu pudełka - wiśnia. No dobra, Gawith przecież też morelą nie pachnie, więc po co się zrażać? Szczególnie, że sam proszek wygląda całkiem ładnie. Brązowy jak butelka kwasu chlebowego, zbija się jak cukier puder - a więc ani pył nie spróbuje mnie udusić, ani nie będę miał tłustych dłoni. Bardzo dobrze. Pierwsze zażycie... pozwolę sobie na niestosowne porównanie - jak jabol, ale bez alkoholu. Do tego strasznie intensywny, mdły, sztuczny, gdzieś tam jakby orzechy się przebijały. Choć raczej to mój nos próbuje się bronić. Przesłodzona do bólu. Żadnego tytoniu. "Ale mimo to, może czasem sobie do niej wrócę" - myślałem sobie. Dzisiaj mija trzeci tydzień odkąd ją zakupiłem. Faktycznie czasem do niej sięgałem. Przez pierwszy tydzień. Nazwałbym ją "akabat" - dlatego, że jest to jakby tabaka odwrotna, bo podczas gdy przy większości rodzajów, choćbym nie był do nich przekonany po pierwszym niuchnięciu, to z czasem odkrywałem ich piękno. Im więcej zażywania, im więcej czasu leżały, tym bardziej się przekonywałem, odsłaniały przede mną swoje tajemnice. W przypadku Golden Shot jest odwrotnie - pierwszy niuch nie jest najgorszy. Z czasem tabaka robi się co raz bardziej męcząca, co raz gorzej smakuje. Aż w końcu po kilkunastym zażyciu jest po prostu nieznośna. A teraz leży u mnie na półce i sam nie wiem na co czeka.
Rzekomo jest to to samo co Dholakia She i niepochlebne opinie o GS wynikają z tego, że są oceniane w oderwaniu od znanej marki. Niska ocena nie wynika z marki, bo byłem pozytywnie nastawiony. No i próbowałem już kilku wyrobów Dholakii - widocznie produkty tej firmy jakoś wyjątkowo nie chcą mi "podejść".
1/10
Nie dostrzegam plusów. A minusami jest tu prawie wszystko...
Druga z JK, po Classicu, które dane jest mi kosztować kiedy zechcę. I po raz drugi JK mnie zaskoczyło. Postanowili chyba przypomnieć wszystkim jak powinna smakować aromatyzowana tabaka.
Kolor - żółto-zielony, jak w przypadku Classica. Chociaż może to ja kolorów nie odróżniam, wszak facet jestem, ale do rzeczy.. po zażyciu świetnie czuć tytoń Virginia, jakby z delikatną domieszką jakiegoś innego gatunku. Nad genialnością tej podstawy nie będę się rozwodził, bo opisałem to w recenzji JK Classic. Tak czy inaczej już po pierwszym zażyciu zdałem sobie sprawę, że JK Orange to tabaka owocowa taka, jaką powinny być tego typu tabaki. Na pierwszym planie porządny tytoń. Dopiero krok za nim nuta pomarańczy. I to jakiej! Żadne chemikalia, żadna Fanta, oranżada, napój, jabol... to jest taki aromat, jakby producent potrafił zapobiec ulatnianiu się zapachu ze skórki pomarańczowej, wysuszył ją, pokruszył na pył, wrzucił gdzieś między drobiny tytoniu i dokładnie wymieszał. Wszak ile razy mamy tak, że w tabace nie czujemy tabaki ale tylko dodatki zapachowe, które przesłaniają surowość tej używki, nieraz jeszcze dobitej mentolem? Tak było z Ozoną Orange, STOK też mi nie podchodził, ale JK... cudo! Z czystym sumieniem wystawiam najwyższą możliwą notę.
10/10
Plusy
- nigdy nie spotkałem tak naturalnego aromatu pomarańczy poza samą pomarańczą
- aromat nie przesłania podstawy
- świetny tytoń Virginia
- surowa, "męska"
- całokształt
- tabakiera się nie zacina ani nie zakliszcza a to ewenement w przypadku aluminiowych tabakierek
Gdy kilka lat temu z linii produkcyjnej schodziły ostatnie Chapmany nie zdążyłem zakupić ich wystarczającej ilości by się nimi nacieszyć. A Chapmany miały w swojej ofercie Virginię - czystą, tytoniową tabakę o aromacie tegoż właśnie gatunku tytoniu.
JK idealnie uzupełnia powstałą po Chapmanach lukę na rynku.
Chyba każdy z nas lubi powąchać paczkę niepalonych papierosów. I chyba każdy tabacznik potrafi bez problemu rozpoznać ten słodki, niemalże waniliowy aromat Virginii. Obydwa aromaty znajdziecie w JK Classic. Ale nie tylko - na pierwszy rzut nosa, drugi, trzeci i czwarty z resztą też, czuć tutaj herbatę. I to taką porządną. Przyrządzaną w zaparzaczu, liściastą, prosto z Indii. Bez bergamotek czy innych dodatków. Mocną. Z trzech łyżeczek. To sprawia, że JK Classic idealnie nadaje się na "fajfy", lepiej od ciasta i herbatników. Nie napisałem jeszcze nic o wyglądzie - tabaka ma kolor niemalże żółto-zielony, raczej niespotykany. Szczerze polecam.
8-/10
Plusy - świetny tytoń Virginia
- surowa, "męska"
- całokształt
- tabakiera się nie zacina ani nie zakliszcza a to ewenement w przypadku aluminiowych tabakierek
Minusy
- jak już ugryzie w gardło to porządnie. Ale ma to swój urok.
Od czasu do czasu, gdy dostanę zastrzyk gotówki, zakupuję w krótkim odstępie czasu wiele nowych rodzajów tabaki. Dokładnie rok temu, w czerwcu 2012, wśród jednej z takich paczek był Bayern-Prise.
Tabakierka błękitna, w kolorze Gletschera, na której narysowana jest jedna z dwóch flag Bawarii - białe i niebieskie romby nachylone pod pewnym kątem. Napis "Brasil mit Snuff" sugeruje nam, że nie jest to typowy schmalzler, ale zmieszany z tabaką.
Konsystencja - jak to szmalcer. "Ciemne, tłuste wiórki kokosowe".
A aromat? Ciekawy. Jeśli flaga z etykiety skojarzy nam się z flagą rajdową, to możemy uznać, że znany nam aromat rumu i czekolady jest daleko za czołówką. Na prowadzeniu - ciastka zbożowe. Zdecydowanie czuć tu zboża. Owies może? Jest to przyjemny aromat. Sprawia wrażenie naturalności tego wyrobu, tradycji. Dogania go mentol... brzydki, taki jak w kioskowych sztyftach do nosa, zamiast biec w jednej drużynie z liderem i podkreślać jego zwycięstwo - podkłada mu nogę. Ale prowadzący ma refleks - chwyta mentol za nogę, mentol się wywraca, zboże znów na prowadzeniu. I tak aż do samej mety czyli chusteczki. Koniec końców - porządny wyrób i godny polecenia.
Minusy- mentol toporny, złośliwy, plastikowy... po prostu niedobry. Niby mentol to mentol, ale wystarczy sobie porównać Poschlowski do tego znanego z Bernardów czy WoSów.
W przedislamskiej kulturze arabskiej powszechna była wiara w dżinny - duchy towarzyszące człowiekowi i namawiające go do grzechu. Nam, ludziom z kręgu cywilizacji zachodniej, kojarzą się one z pociesznymi duszkami mieszkającymi przez setki lat w zakurzonych lampach. Zupełnie abstrahując od tego, że owe lampy przypominały bardziej czajniki, szczęśliwi znalazcy po przetarciu wierzchniej warstwy zalegającego na niej kurzu mogli liczyć na spełnienie trzech życzeń przez uwolnionego dżinna.
Gdy przetarłem swoją tabakierkę z Irish Toast, nie z kurzu a z czułością, życzenie miałem tylko jedno: aby ów pył okazał się magiczny. Raptem przekonałem się, że mityczne dżinny mieszkają nie tylko w starych lampach przypominających czajnik, ale też w całkiem nowych, aluminiowych tabakierach, albowiem moje marzenie ziściło się ponad oczekiwaną miarę.
Otrzymałem od mojego stworka krainę deszczu. Nozdrza wypełnił aromat znany z pierwszych wiosennych opadów i letnich burzowych popołudni. Tak pachnie ziemia skąpana wodą, którą niebiosa ją pokropiły.
Wszak lampy z dżinnami zazwyczaj odnajdowano na pustyni - przez setki lat samotności zdołały one zakląć całą swoją tęsknotę do ulewnych deszczy w tej oto tabace.
Jesień 1929 roku. Po jednej z robotniczej dzielnic Bristolu spaceruje mężczyzna w sile wieku. Dookoła biegają dzieci ludu pracującego, taplając się w kałużach i kopiąc piłkę. Mężczyzna ubrany jest w szykowny garnitur, z zegarkiem na łańcuszku, w okularach z drucianymi oprawkami i w sztiflach. Zamyślony, kroczy powoli w kierunku niewielkiego, brudnego portu rybackiego. Aby tam dojść musi pokonać niewielkie wzniesienie ulicy.
Stanął na nabrzeżu. W świetle zachodzącego słońca możemy przyjrzeć mu się dokładniej - garnitur ma podarty i brudny od błota, zegarek nie działa, okulary rozbite a od butów odpada podeszwa. Kilkanaście dni temu stracił swoją fabrykę. Stoi teraz nad brzegiem głębokiej wody, w dłoni dzierży tabakę Best Dark, którą powoli otworzywszy nasypał sobie na dłoń. Przystawia doń nozdrza i powoli wciąga czarny, wilgotny proszek. Wyciera nos w i tak już brudny rękaw garnituru. Zamyka oczy. Przechyla się do przodu i wpada głową do morza.
Taki obraz nakreśla nam Best Dark. Depresyjna, klimatyczna, starodawna. Lekko cytrusowa. Ciężka. I... przyjemna.
PODSUMOWANIE O TABACE
Zalety tabaki - klimat, jaki tworzy po zażyciu (!!) - tajemniczość Minusy Tabaki - ciężar - lepiej od razu przesypać do pustej tabakiery, bo gdy drobiny dostaną się pomiędzy wieczko a puszeczkę to strasznie ciężko ją otworzyć
Specjalnością Bernarda są schmalzlery. Tłuste, ciężkie, mocno tytoniowe tabaki bez krzty mentolu. Do tej pory miałem okazję skosztować Aecht Altbayerischer Schmalzler, Klostermischunga, Zwiefachera oraz Ddoppelaromy od Pöschla. Jak na ich tle wypada Brasil Feinst?
Zacznijmy od tabakierki. Prosta i gustowna, jak to bywa u Bernardów. Z przodu mamy rycinę starszego pana raczącego się tabacznym pyłem, nazwę tabaki, producenta i białe tło. Na odwrotnej stronie widnieje jakieś mityczne zwierzę trzymające klucz, informacje o producencie, ostrzeżenie o potencjalnej szkodliwości oraz klasyfikacja ministra zdrowia Unii Europejskiej: L:9 L2. Niestety nie mam pojęcia co to może znaczyć.
Obok mnie stoi butelka z kwasem chlebowym. Biorę łyka, po czym chwytam tabakierkę prawą dłonią. Rozsuwam boczne otwarcie i delikatnie wącham aromat wydobywający się ze środka przesuwając przy tym tabakierką powoli pod nozdrzami. Przekładam ją do lewej ręki, po czym nasypuję kopczyk na prawej dłoni. Czując rodzynkowy posmak kwasu przyglądam się konsystencji tego szlachetnego proszku. Mimo, że to schmalzler, nie do końca przypomina wyglądem Aechta czy też Ddoppelaromę. Bliżej mu raczej do Amostrinhi. Brasil jest mniej tłusty, bardziej brązowy niż czarny i jakby drobniej zmielony.
Sznup.. ahh. Czuć charakterystyczne dla szmalcerów pieczenie i ciepło w nosie. Szmalcery pieką w inny sposób niż tak popularny niestety Red Bull. Przyjemnie rozgrzewają,
dzięki czemu sprawdzają się podczas długich jesiennych wieczorów,
zimowych nocy, do snu, przy czytaniu oraz podczas setek innych okazji.
Cóż tu czuć? Na pierwszy front delikatne owoce. Lekko sfermentowany banan, albo banan w spirytusie. Tak, alkohol też jest delikatnie wyczuwalny. Tuż za nimi kroczy dumnie gorzki czekoladowy aromat, ramię w ramię ze świeżo paloną kawą przyprawioną czymś korzennym. Idą w takt Wagnerowskich nut perfekcyjnie odgrywane przez tę bawarską używkę. Z drugiej strony czuję się przeniesiony w czasie i przestrzeni, gdzieś do XVII wieku na Kresy Wschodnie - a to za sprawą kwasu chlebowego. Dzięki swojej lekkości - jak na szmalcera - oraz jakby delikatnemu tło razowego chleba Brasil idealnie komponuje się ze smakiem porządnego kwasu. Bo Brasil to dość lekki szmalcer, nie miażdży jak Aecht, ani nie przytłacza jak Ddoppelaroma. Raczej robi masaż naszemu zmysłowi powonienia. Mocny, ale subtelny. Delikatny, ale stanowczy. Chce się z nami zaprzyjaźnić. Pozwólmy mu na to.
Jakiś czas temu w lokalnej trafice moją uwagę przykuł Mac Craig
Royal Snuff, o którym wiedziałem tylko tyle, że jest mentolowa. Jako, że nie przepadam za mentolówkami długo zastanawiałem się nad jej kupnem, ale w końcu dałem się przekonać.
Prosta tabakierka w miodowym kolorze z niebieską koroną i
napisami na przedniej stronie, o kształcie znanym nam z Ozony President.
Zmielenie i wilgotność - bliźniacze z rodziną Ozon i Gawithem. Średnio
zmielona, średnio wilgotna, optymalna, jednym słowem. Bardzo mnie to
cieszy, bo takie tabaki sprawiają mi największą przyjemność z zażywania -
nie atakują gardła ani nie są na tyle ciężkie, że aby zażyć trzeba brać haust powietrza, by drobiny
tytoniu uniosły się ku naszym zatokom.
Tabaki monotematyczne, a taką niewątpliwie jest Royal, gdzie poza sutą
porcją mentolu możemy wyczuć jedynie lekko ziemisty posmak tytoniu, nudzą mnie. Ale jeśli ktoś nie trawi anyżu z bliźniaczej Ozony
President, która to jest Royalem z anyżem (bądź Royal jest Presidentem
bez anyżu), to polecam Royala. Jeśli ktoś jest fanem
Gletschera - tym bardziej. Można ją też porównać do łagodniejszej jego
wersji, pozbawionej tego siarczystego, stęchłego aromatu Gletka. Nic głębszego, ot taka mentolówka. To tylko President bez anyżu..
Okolice siedmiu złotych za opakowanie siedmiogramowe. Do dostania w trafikach i przez internet.
Podsumowanie o tabace
Zapewni nam przyjemne orzeźwienie podczas upałów, jeśli nie przesadzimy z
ilością - wszak już dwie sowite porcje mogą nas zmusić do kupienia
kropli do nosa w trybie awaryjnym. Albo może to mój nos nie trawi mentolu?
W
dłoni trzymam plastikowe pudełeczko z tłoczonym napisem "Gwayi Taxi
Super Snuff". Pierwszy raz mam do czynienia z plastikową "puszką" - i
muszę przyznać, że to rozwiązanie nad wyraz dobre. Otwiera się je
bezproblemowo, bez ryzyka zakliszczenia się kawałków metalu (jak to ma
miejsce w WoSach - ile przez to tabaki na moich koszulkach
wylądowało...), czy też ich wygięcia jak w Stoku Orange. Niestety przez
to Gwayi ma tendencję do szybkiej utraty nadmiaru wilgoci. Chociaż może
to właśnie ten nadmiar sprawia, że jest wyjątkowa.
Po otwarciu ukazuje nam się substancja, do złudzenia przypominająca
glebę. Można by pomyśleć, że Leonard Dingler postanowił wpakować do
pudełek afrykańską ziemię z tropikalnego lasu. Grubo mielona,
gdzieniegdzie widać listkowe żyłki, a do tego tłusta na tyle, by
zostawić ślad na kartce papieru.
Wieczkiem nabieram całkiem pokaźną ilość i przesypuję ją na dłoń. Gdzieś
czytałem, że do jej produkcji dodaje się amoniaku - zapach na pierwszy
rzut nosa nie wydaje się być przyjemny. Jest wręcz odrzucający.
Przystawiam rękę do nozdrzy, wciągam mocno powietrze... Łu-bu-du. Du-du.
Łu-bu-du. Z oddali słychać rytmiczny dźwięk afrykańskich bębnów. To
Gwayi gra piosenkę swojego plemienia. Gra co raz głośniej. Du-du.
Łu-du-du-bu-du. Aż w końcu TAXI przestaje uderzać w bębny, a zaczyna w
ciało. Zawartość nikotyny jest tu wprost ekstremalna.
Po chwili wszystko się uspokaja. Pantery, jeszcze przed chwilą czające
się na moje wpółmartwe ciało, odbiegły w popłochu. Nade mną pochyla się
pomarszczony starzec. Wyciera moje spocone czoło i pomaga wstać.
Cena i dostępność
Tabakę znajdziemy raczej tylko w trafikach oraz przez internet. Cena to zazwyczaj 5-6zł.
Podsumowanie o tabace
Można powiedzieć, że kierowcą tej Czerwonej Taksówki jest gruby, spocony
murzyn - a kierowcą jest bardzo dobrym. Zawiezie nas w samo serce
Czarnego Kontynentu za jedyne 5zł. Ale gdy już będziemy na miejscu - nie
będzie miał dla nas litości. Jest brutalny i bezpardonowy.
Na wstępnie zaznaczę,
że jestem uzależniony od tej tabaki. Jestem uzależniony od tabaki w
ogóle, ale mieć stos innych tabak, a nie mieć Porucznika, to jak nie
mieć tabaki w ogóle. Już wyjaśniam dlaczego.
Gawith posiada optymalną, a dla mnie idealną, konsystencję. Średnie
zmielenie - przez co bardzo łatwo się ją zażywa, ale do gardła też nie
poleci; średnia wilgotność - przez co nie jest ani zanadto pylista, ani
ciężka.
Aromat tej tabaki jest jedyny w swoim rodzaju. Nie jest wyszukany - nie ma ani rozbudowanej nuty zapachowej, ani jakichś poziomów
wtajemniczenia. Jest nam serwowany jako "morela" - przyznaję bez bicia,
że morelę zdarzyło mi się tam wyczuć dwukrotnie w życiu i to przez
chwilę. To jest inny aromat, żadna morela. To po prostu Gawith.
Ten aromat posiada charakterystyczny, mdły posmak - irytujący niejedną osobę
(wszak kto lubi mdłe zapachy?), ale jest to mdłość z kropką nad "d".
Prawie jak miłość. Mdłość jak miłość.
A do tego Gawith jako jedyna z tabak, które dane mi było spróbować,
posiada taką ilość nikotyny aby zaspokoić pragnienie nikotynowe i jako
jedyna z nich może być tak traktowana. Praktycznie każdy dzień zaczynam od porządnego sznupnięcia popularnego "porucznika" (potoczna nazwa wzięła się od trzech gwiazdek na tabakierce) - nic mnie tak nie startuje jak ona. A w zestawieniu z mocną, sypaną kawą i kilkoma kostkami gorzkiej czekolady jest niezastąpiona. Zarówno o poranku dla rozbudzenia, po południu dla relaksu, czy wieczorem przy książce.
Czego więc Gawith nie posiada? Nudy. Jest to dla mnie tabaka codzienna, która nie potrafi się znudzić. I całe szczęście!
Gawith jest jedną z najłatwiej dostępnych tabak w naszym kraju. Można ją dostać w coraz większej ilości zwykłych kiosków, sklepach wielobranżowych, jak i w trafikach - punktach ukierunkowanych na sprzedaż wyrobów tytoniowych. Cena waha się od 6.60 zł w przeciętnym sklepie do nawet 10zł w salonach InMedio.
Podsumowanie
Tabaka godna polecenia, zarówno dla początkujących jak i bardziej zaawansowanych sznupaczy. Jest idealny, bo optymalny, ale
nic głębszego w nim nie znajdziemy.
Zalety tabaki
- dostępność - duża zawartość nikotyny - wyrozumiała dla śluzówki, nawet w dużych ilościach - optymalna